GROCH Z KAPUSTĄ, CZYLI SEKRETNE ŻYCIE KSIĄŻEK – CZĘŚĆ III

(Po krótkiej, acz burzliwej dyskusji uradzono, że trzeba udać się do Encyklopedii. Mądra jest i niejednemu już pomogła. Może jest czasem trochę wyniosła i zarozumiała, ale to przecież Encyklopedia! Wybrano delegację, która od razu udała się kilka regałów dalej, do miejsca gdzie tęga kilkusetstronicowa księga spoglądała z najwyższej półki na cały biblioteczny świat.)

CZĘŚĆ 3

– Wiem o wszystkim – dostojnym głosem odezwała się Encyklopedia zanim któraś z przysłanych do niej książek zdążyła się odezwać. – No cóż, sprawa jest oczywista. To typowa robota chochlika.

Pośród zebranych przeszedł pomruk niedowierzania.

– Nie było go już od lat w tych stronach, ale widocznie postanowił odwiedzić nasze okolice, ten niemyty huncwot i ancymon jeden.

  Książki nie za bardzo rozumiały, co znaczą te dwa ostatnie określenia, ale wypowiedziane przez tak zacną księgę musiały oznaczać coś bardzo mądrego. Okładka Encyklopedii wyraźnie się pomarszczyła. Był to znak, że się nad czymś wyraźnie zastanawiała.

– Czy ktoś ostatnio widział lub słyszał coś dziwnego? – spytała nagle.

  Książki szeptały coś jedna do drugiej, starały przypomnieć sobie jakiś najmniejszy szczegół, który mógł przez ostatnie kilka dni zwrócić ich uwagę, ale na próżno – nic podejrzanego się nie wydarzyło. I kiedy już wszyscy, łącznie z Encyklopedią, chciały bezradnie rozłożyć kartki, ni stąd, ni zowąd odezwał się czyjś piskliwy głosik:

– Ja widziałam.

  Spojrzenia wszystkich powędrowały w kierunku małej ulotki, która zadzierała swoją nieco sfatygowaną okładkę w ich stronę. W bibliotece takich ulotek było kilka. Nikt ich nie wypożyczał, więc najczęściej latały sobie to tu, to tam, czasem ktoś wstępował do biblioteki i podrzucał jakieś nowe, a te opowiadały książkom, co dzieje się w wielkim świecie. Choć większość książek traktowało je z góry, to jednak tym razem ulotka poczuła się dziwnie  ważna.

  W kilku słowach opowiedziała zgromadzonym wokół niej książkom, jak to poprzedniego dnia, ścierając kurze z jednej półki, zauważyła jakieś podejrzane ślady zrobione małymi stópkami, a właściwie jedną stópką. Właśnie to było najbardziej niezwykłe. Wyraźnie zarysowanemu odciskowi brudnej maleńkiej stopy towarzyszył drugi, równie brudny, lecz podłużny, jakby ktoś na jedną nogę założył krótką nartę.

  – Poszłam za śladem, ale nagle zniknął! To wszystko! – zakończyła uroczyście ulotka.

  Zrobiło się cicho. Wszyscy spoglądali na Encyklopedię i czekali, co powie. Mądra księga znów wymownie zmarszczyła okładkę. Nikt nie ośmielił się wyszeptać nawet jednego słówka. Nagle odchrząknęła, przewędrowała wzrokiem po wszystkich zebranych książkach, jakby chciała się upewnić, czy wszystkie będą ją słuchać, po czym rzekła:

  – To nie jest zwyczajny chochlik.  To jego kuzyn Powsinoga.

  Książki pytającym wzrokiem zaczęły spoglądać jedna na drugą.

  – Tak samo złośliwy jak cała ich rodzina – tłumaczyła księga – Powsinoga utyka na jedną nogę, włóczy nią troszeczkę, stąd te dziwne ślady. Tylko co on może robić w naszej bibliotece? Dotąd nigdy nie zapuszczał się do żadnego miasta, psocił tylko na wsi, zarzekał się nawet, że jego kulawa noga w żadnej miejskiej bibliotece nigdy nie postanie. Ten ladaco uwielbia małe wiejskie biblioteki, rzec by można, biblioteczki. Jego łacińska nazwa to ‘psotnicus rusticulus’.

  Tutaj encyklopedia przerwała, aby zobaczyć po minach słuchaczy, czy zaimponowała im swoją znajomością języków obcych. Stwierdziwszy, że zaimponowała, oblała się nieznacznym rumieńcem, po czym dorzuciła jeszcze garść arcyciekawych informacji.

  – Powsinoga nie lubi wielkomiejskiego gwaru, lubi wieś, przyrodę, ciszę i piękne krajobrazy, dlatego nigdy nie rusza książek przyrodniczych. Podobnie jak chochlik zwyczajny, chochlicus ordinarius, przestawia w książkach literki, niektóre wymazuje lub odwrotnie, dopisuje nowe, wszystko po to, aby się dobrze bawić. Zastanawiam się tylko … – tu encyklopedia znów przerwała – zastanawiam się, jak Powsinoga dostał się do naszej miejskiej biblioteki.

  – I po co ?! – wykrzyknęły oburzone książki. Zaciekawienie  ustąpiło nagle miejsca złości.

  – Nie chcemy go tutaj! – krzyczały książki.

  – Mieliśmy tu spokój!

  – Niech wraca skąd przyszedł!

  – Nikt nie chce czytać książek z błędami!

  W mig wszyscy mieszkańcy biblioteki wiedzieli już, kto jest sprawcą zamieszania, nie wiedzieli jednak, co z tym paskudnym problemem zrobić.

  – Już chyba wiem – powiedziała nagle encyklopedia.

  – Mów! – ucieszyły się książki – Mów, jak go stąd wyrzucić!

  – Już wiem, jak Powsinoga dostał się do naszej biblioteki – Encyklopedia ostudziła nieco zapał bibliotecznej braci. Wpatrywała się przy tym prosto w ulotkę, która wcześniej opowiedziała o swoim odkryciu. – Pozwól tu, moja droga, chciałabym sobie ciebie dokładnie przeczytać.

  Ulotka zrobiła krok do przodu, ale natychmiast się zatrzymała.

– No, choć!- zachęcała ją Encyklopedia. – Masz takie ładne literki, a ja już mam wzrok nie ten, co dawniej. Czy wszystkie ulotki są takie tchórzliwe?

  To ostatnie zdanie podziałało natychmiast. Nikt, nawet zwyczajna ulotka, którą jakiś roznosiciel podrzucił byle gdzie i byle jak, nie lubi gdy ktoś nazywa ją ‘tchórzem’. Ulotki też mają dumę i honor. Malutka i cieniutka odkrywczyni śladów podeszła odważnie do przepastnej księgi. Ta zmrużyła oczy i głośno, tak aby wszyscy słyszeli, przeczytała treść ulotki:

– TANI DRÓB. MLEKO OD KROWY. PRZYJEDŹ, ZOBACZ, KUP. Adres niewyraźny, ale to zdecydowanie reklama jakiegoś gospodarstwa rolnego. A więc już wiemy, jak ten hultaj ze wsi dostał się do miasta.

  Na półkach zawrzało. Ulotka była zaś oburzona.

– Stanowczo protestuję! Treść nie może być dowodem. Tych kilka zdań o niczym nie świadczy! Niech ktoś udowodni, że Powsinoga przybył tu do was razem ze mną!

– To prawda – przyznał kodeks karny, który od jakiegoś czasu przyglądał się całemu zamieszaniu – Nie mamy dowodu.

  Ulotka poczuła ulgę. Przynajmniej ktoś jeden wstawił się za nią.

– Dowód? – uśmiechnęła się Encyklopedia, która nie dawała za wygraną – Proszę bardzo! Spójrzcie tylko, co za szkaradne błędy widnieją na samym jej dole.

  I każdy, kto umiał czytać dowiedział się, wpatrując się w treść ulotki, że CENA KUNY WIOSKI wynosi 20 złotych, za LACZKI  trzeba zapłacić 25, a za jedno PROSZĘ aż 100 złotych. Książki zaniosły się od śmiechu, a ulotka pobladła. Dobrze wiedziała, że chodziło przecież o kury nioski, kaczki i prosię. Takiego literkowego psikusa mógł spłatać tylko chochlik Powsinoga. Musiała też przyznać, że jeszcze poprzedniego dnia leżała sobie razem z innymi ulotkami na biurku pewnej wiejskiej biblioteki, kiedy naraz jakiś listonosz zabrał ją stamtąd, a następnie podrzucił ją jakiemuś innemu, a ten jeszcze innemu, aż w końcu czwarty listonosz wrzucił ją tutaj.

  Śmiechy ustały, a książkom zrobiło się żal biednej ulotki. To przecież nie była jej wina. Ech, żeby tak złapać tego przebrzydłego nicponia! Ale jak?

– Czy ktoś wie jak złapać tego przebrzydłego nicponia? – jako pierwsza odezwała się powieść sensacyjna, a wszystkie pozostałe książki poczuły, że właśnie o to samo chciały zapytać.            Jeszcze raz zwrócono się więc o radę do encyklopedii.

– Jest ktoś, kto na pewno temu wszystkiemu zaradzi. To stara Errata. Ona najbardziej zna się na błędach.

  Encyklopedia chciała jeszcze coś dodać, ale rozentuzjazmowane książki już jej nie słuchały. Popędziły w stronę wąskiego regału wciśniętego pomiędzy stary tapczan, a stos kartonowych pudeł, w których bibliotekarz trzymał inne mniejsze kartonowe pudełka, w których z kolei przechowywał herbatę o różnorakich smakach. Właśnie tam, na najwyższej półce regału, mieszkała Errata.